Wilde posłużył się biblijną opowieścią, by odmalować poczucie końca świata i
niepokojących genderowych przemian schyłku XIX wieku. W królestwie Heroda ścierają się
religijne frakcje, a każda z nich zażarcie broni swojej wizji świata, swoich wartości i swojego
boga. Za murami pałacu narodził się najbardziej radykalny ruch, który żąda obalenia starego
porządku. Orędownikiem nowej religii jest prorok Jokanaan – więzień króla Heroda. Na
ulicach szerzą się frustracja i zdezorientowanie, jedni domagają się kary dla bluźniercy, inni
chcą uwolnienia świętego przywódcy. W pałacu zaś panuje bezwład i całkowity paraliż
decyzyjny, trwa smutny bankiet, na którym król-zbrodniarz, coraz bardziej oderwany od
rzeczywistości, zmaga się ze swoimi upiorami.
Tytułowa Salome w skrajnie materialistycznym świecie, w jakim przyszło jej żyć,
poszukuje doświadczenia duchowego, nadającego życiu sens. I znajduje go w niemożliwej
miłości do proroka. Finałowe krwawe żądanie Salome, z którego słynie, zdaje się być gestem
nadania sobie sprawczości, wybiciem się na niezależność – jest jednak gestem destrukcyjnym
i autodestrukcyjnym. „Each man kills the thing he loves” – napisał Wilde w swoim ostatnim
wierszu. I podobnie wieloznaczna i wymykająca się szufladkom jest jego bohaterka.
W dramacie Wilde’a niepokojąco odbija się współczesny świat, dotknięty pandemią
dezinformacji, fake newsów i teorii spiskowych, podzielony na skazane na brak porozumienia
plemiona, dla których poglądy stają się kwestią wiary, a nie rozumu.
Kuba Kowalski